poniedziałek, 25 czerwca 2018

sobota, 6 stycznia 2018

Ni to pies, ni wydra... Czyli - Days in Gloucestershire

To, co tutaj umieszczam nie jest moim powrotem. 
To moje pierwsze fanfiction, o nieee....








(To się nazywa "Janusz gimpa")



*********************************************************************************


                                                                                                     Los Angeles, 22.06.2009 r.

                                                Droga Susie!

             Susie, Susan, Suzy, Susanne… Jest mnóstwo wersji  tego pięknego imienia, którego przecież tak nienawidziłaś. Minęło tyle lat, a ja w dalszym ciągu nie potrafię zrozumieć dlaczego. Nie bez powodu umieściłem je w trzech moich piosenkach. Ale… Nie gniewasz się za „Superfly sister”, prawda? W każdym razie, mam ogromną nadzieję, że się za nią nie gniewasz…
          Chciałbym Cię serdecznie przeprosić za tak nietypowy wstęp. Wierz mi, droga Susie lub nie, ale naprawdę nie potrafiłem inaczej. Zasiadłem do pisania tego listu w ostatniej wolnej chwili przed kolejną próbą do trasy. Proszę tylko o wyrozumiałość, jeżeli mój potok słów wyda Ci się mało sensowny. Myślę też, że na samym początku powinienem jednak wspomnieć o celu jego pisania, ale o tym za chwilę.
         Nawet jako osoba z sercem dziecka zdaję sobie sprawę z tego, iż są rzeczy, do których trzeba czasem podchodzić poważnie. Moja dziecinna i naiwna natura nieraz próbowała mnie zgubić. Tak bardzo pragnąłem być kochany, a zamiast tego nadszarpnięto moją reputację. Prawda jest taka, że byłbym idiotą, gdyby tylko kwestia reputacji zawadzała mi w drodze do szczęścia, którego nigdy nie osiągnąłem. To, co zamierzam poruszyć dręczy mnie nieustannie od momentu, kiedy ostatni raz Cię widziałem, Susie.
          Ile serca włożyłem w starania, aby zapomnieć o Gloucestershire, mogę wiedzieć tylko ja. Jednak nie potrafiłem tego zrobić. Im bardziej próbowałem odepchnąć od siebie tęsknotę za hrabstwem, tym jeszcze bardziej cierpiałem.
        Pamiętasz wakacje w roku 1990 spędzone w Cheltenham? Przepraszam, to było pytanie retoryczne. Chyba trudno ich nie pamiętać. Tamte okolice, to dla mnie najpiękniejsze miejsce na świecie. Może to właśnie dzięki „tym wspomnieniom” są tak szczególnie ważne. Gorącymi popołudniami, kiedy słońce paliło niemiłosiernie, plotłem Twoje długie, złote włosy w warkocze. Żartowałaś czasami, że gdybym nie został piosenkarzem, mógłbym być jeszcze lepszym fryzjerem. Kto wie, czy nie miałaś odrobiny racji?
          Teksty napisane przez Ciebie przechowuję do dziś. Nie śmiałbym ich wyrzucić. Czuję, jakby były mi przeznaczone, dlatego nigdy nie opublikowałem żadnej z tych piosenek. To chyba dobrze, prawda? W każdym razie czułem jakąś blokadę, żeby to zrobić. To do mnie bardzo podobne, ale jak się domyślam, zdążyłaś już poznać moją mentalność na tyle, że nie muszę Cię o tym uświadamiać.
         Teraz wspominam Cheltenham z uczuciem goryczy, chociaż żadnego miejsca na Ziemi, no, może poza Neverlandem nie pokochałem nigdy tak mocno. Jednak musiałem wyjechać. Myślałem, że opuszczając Ciebie znajdę ucieczkę. Po trzech latach naszej znajomości zdecydowałem się na krok, który odcisnął piętno na moim późniejszym życiu. Co takiego zrobiłem światu, skoro później wszystkie starania i chęci obróciły się przeciwko mnie? Dałem ludziom to, co zawsze było dla mnie najcenniejsze – muzykę, ale znaleźli się ci, którzy zapragnęli to wykorzystać. Jak już wspominałem, jestem naiwniakiem. Jakimś cudem zniosłem wszystkie pozostałe plotki, ale gdy zrobili ze mnie pedofila, coś we mnie pękło. Tak po prostu.
           Wtedy to piękne miejsce, gdzie spędzałem czas wolny, nagle straciło cały swój urok. Nie potrafiłem jednak o tym mówić. Dusiłem wszystko w sobie, choć tak naprawdę potrzebowałem czyjejś rozmowy.
            Tamten świat tak strasznie różnił się od współczesnego! Wtedy niektórzy ludzie byli albo dobrzy, albo źli. Teraz przeważają ci drudzy. Nie wiem dlaczego o tym piszę, ale przez te wszystkie lata, miałem wokół siebie tak naprawdę niewiele osób godnych zaufania. A tę pustkę, która wypełnia moje serce jak cios za ciosem w czasie oskarżeń, trzeba przecież jakoś zapełnić.
           Kim jesteśmy dziś dla siebie, Susie? Na pewno nie tymi samymi osobami, co wtedy. Ty masz może parę lat po czterdziestce, za to ja w tym roku kończę 51. Każde z nas rozeszło się w inne strony. Nie mam pojęcia, kim jesteś teraz. Może wyszłaś za mąż albo zupełnie o mnie zapomniałaś? Mogło Ci się wydawać, że przez ten cały czas szedłem własną ścieżką i porzuciłem wspomnienia naszych pierwszych spotkań w Gloucestershire… Ale to nieprawda. Długo szukałem podobnego szczęścia jak tego przy spotkaniach z Tobą, ale nie zaznałem go w żadnym z dwóch nieudanych małżeństw. Oszukiwałem sam siebie. Wiedziałem, że po 1993 roku upadłem najniżej jak potrafiłem. Mimo to z iskierką nadziei w sercu pamiętałem o Tobie, choć wkrótce na głowie pojawiły mi się też inne sprawy.
           Po procesie losy mojej kariery stały pod wielkim znakiem zapytania. Miałem dość wyrządzonych mi krzywd. Rany w końcu dały się jakoś zagoić, lecz blizny… Blizny pozostały już chyba na zawsze. Na pewno słyszałaś o trasie pożegnalnej, kończącej mój oficjalny związek z muzyką. Bardzo chciałem, żeby „This is it” niosła ze sobą coś niesamowitego. Gdy ma się umysł perfekcjonisty, wszystko musi być dopięte na ostatni guzik. To dla mnie ważne, by w jakiś sposób przypieczętować schyłek twórczości.
           Ostatnimi czasy, mnóstwo ludzi przewija się wokół mnie. Spotykam się z osobami, z którymi przez całe wieki nie utrzymywałem kontaktów, a wraz z nimi wracają wspomnienia. Najpiękniejszym wspomnieniem jesteś dla mnie Ty, Susie… Nie gniewaj się na mnie, że zdobyłem od Franka Twój obecny adres. To trudne do zrozumienia, lecz listownie jest mi łatwiej. Wtedy wiem, że nic co istotne mi przypadkiem nie umknie.
           Dziś mam przerwę, dlatego mogę w spokoju nadrobić różnego rodzaju korespondencje. Jutro znowu muszę jechać na próbę, ale i to mnie cieszy. Obecnie, gdy jest już „po wszystkim” podchodzę do życia bardziej optymistycznie. Po „This is it” może i przestanę występować, jednak muzyka zawsze będzie żyła we mnie. Ja jestem muzyką, a ona jest mną. Teraz już nie mam się o co martwić. Wiesz, dlaczego przez ten cały czas nie poddawałem się i stale dążyłem do celu? To wszystko zasługa muzyki. Gdyby nie ona, sam nie wiem co bym począł. Nie miałbym do czego wracać, kiedy wszystko inne traci sens. Jeśli jesteś artystą, z własnej woli skazujesz się na cierpienie. Jeśli piszesz – cierpisz, jeśli tańczysz – cierpisz, jeśli śpiewasz – cierpisz. Ale wiesz co? Jest to najpiękniejsze cierpienie, jakie można sobie wyobrazić…
          Dobrze wiem, że pewne rzeczy zmieniły się bezpowrotnie. Nie wyglądam już tak jak kiedyś, ale chyba nie masz nic przeciwko? Chciałbym cofnąć czas i naprawić błędy. Może wtedy życie potoczyłoby się inaczej i nie uzależniłbym się od środków przeciwbólowych. Nie czuję się ćpunem. Jestem lekomanem. Gdyby nie kochana Elizabeth, pewnie od dawna bym już nie żył przez demerol. Ale teraz na szczęście wszystko jest pod kontrolą. Znam umiar, wiem kiedy przestać.
           Susie, to nie jest najlepsza pora, jednak chciałbym Cię przeprosić. Za wszystko i jeszcze na zapas. Za każdą obojętność kierowaną w Twoją stronę. Za opuszczenie Cheltenham, kiedy nie chciałem go opuszczać. Za to, że na Ciebie nakrzyczałem. Za to, że Ci nie ufałem. Za to, że zabiłem nasze kiełkujące uczucie. Za mój egoizm. Proszę, wybacz mi. Nigdy… Nigdy nie przestało mi na Tobie zależeć.
         Decyzja, czy odpiszesz, należy tylko i wyłącznie do Ciebie.
                                                                                                                Całuję
                                                                                                                Michael

              Pogładziłam delikatnie kartki papieru pokryte niestarannym, koślawym pismem. Przeczytałam list jeszcze parę razy, po czym złożyłam go starannie i odstawiłam na biurko. Serce zaczęło mi walić. Czułam, jakby wszystkie skotłowane we mnie uczucia miały mnie zaraz rozsadzić.

Lipiec, 1990 r.

             Moje ukochane miejsce na Ziemi, miejsce, do którego zawsze mogę wracać i które kocham najmocniej na świecie, mieści się w Cheltenham, w angielskim hrabstwie Gloucestershire. Lata w moim rodzinnym kraju nie należały do najgorętszych, jednak któregoś dnia słońce zaświeciło najmocniej jak potrafiło.
            Michael w przeciwieństwie do mnie kochał podróżować. Nigdy nie spodziewałam się, że pragnienie zwiedzania świata zaprowadzi go aż do Cheltenham. Można powiedzieć, iż mieszkaliśmy wtedy po sąsiedzku, bo moi rodzice prowadzili zwykły, szary letni pensjonat, do którego niekiedy zjeżdżali się turyści, żeby podziwiać urokliwe okolice hrabstwa.
            Nie wiedziałam o nim dużo oprócz tego, że istnieje. Dzięki temu zdążyłam poznać go jako kogoś innego niż Jacksona. Dla mnie zawsze był Michaelem.
            Tamtego lata jak na angielski klimat, panował spory upał. Atmosfera Gloucestershire nie śmiała nie zauroczyć. Michael to straszny uparciuch. Doskonale wiedział w jaki sposób wymawia się nazwę hrabstwa, ale i tak upierał się przy swoim.
           Nasze pierwsze spotkanie było czymś innym, niesamowitym. Siedziałam wówczas przy tarasie, gdy nagle poczułam, że ktoś bawi się moimi długimi włosami. Gdy odwróciłam wzrok, napotkałam przepraszające spojrzenie niespełna 32 – letniego mężczyzny, który mimo swojego wieku, pozostał Piotrusiem Panem.
          Nigdy nie spotkałam osoby, z którą czas płynąłby mi tak lekko, a moment rozłąki dłużył się w nieskończoność. Mówił mi, że szukał miejsca, gdzie mógłby wreszcie odpocząć. Od mediów, od sławy, od plotek. Od systemu. Nasza przyjaźń powoli rozkwitała.
         Michaela zapamiętałam jako człowieka powściągliwego, a zarazem pełnego radości płynącej z każdego najdrobniejszego szczegółu otaczającego nas świata. Potrafił cieszyć się takimi drobnostkami, których zwykły człowiek nie był w stanie dostrzec. Nic w tym dziwnego, w końcu był artystą i to całą swoją duszą. Popołudniami nuciliśmy różne piosenki jakie przychodziły nam do głowy. W niektórych momentach zerkaliśmy ukradkiem na siebie, a wtedy on uśmiechał się subtelnie. Jego uśmiech był dla mnie najpiękniejszy. Nie minęło dużo czasu, aż zaczęliśmy razem pisać. Mike miał dar. Sprawiał mi wielką radość, gdy chwalił moje teksty, lecz nigdy nie powiedziałam mu, że tak naprawdę to on inspirował mnie sobą do stworzenia każdego z nich.
         Nie sądziłam, że w niespełna trzy miesiące zdążę się z kimś tak mocno zżyć. Michael wyjechał w połowie września, ale obiecał, iż kiedyś na pewno tu wróci. Bardzo mocno przeżywałam tamten dzień. Spojrzał mi głęboko w oczy i kazał pozdrowić rodziców, gdyż wtedy tymczasowo zajmowałam się pensjonatem sama. Pierwszy i nie ostatni raz poczułam w sobie tak bolesną pustkę. Próbowałam też napisać cokolwiek, ale bez niego nie dawałam rady.

Sierpień, 1991 r.

             Mimo braku czasu, Mike wrócił do Cheltenham. Z wielkim trudem wywalczył urlop w trakcie nagrywania kolejnego albumu, który miał stać się wielkim hitem. Skomponowaliśmy razem parę utworów, jednak nigdy oficjalnie nie postanowiliśmy ich publikować.
           Był zajęty. Strasznie zajęty. Tym bardziej spokojne otoczenie i rześkie angielskie powietrze było mu potrzebne. U szczytu kariery miał zaledwie garstkę czasu do dyspozycji, lecz tutaj czas ten płynął  wolniej, zawsze swoim własnym tempem.
          Imponował mi. Niesamowicie mi imponował. Choć byłam młodsza, zafascynowało mnie jego duże obycie ze sceną. Nie potrafiłam uwierzyć, że już jako młody człowiek miał przyjemność zwiedzenia całego świata. Posiadał na wyciągnięcie ręki coś, o czym nawet nie śmiałam marzyć. Pamiętam, że często zwierzałam mu się z tej refleksji, a on tylko wybuchał śmiechem i powtarzał rezolutnie, iż wszystko zawdzięcza staraniom oraz ciężkiej pracy nad własnym sukcesem. Szkoda, że sam później w to zwątpił.

Czerwiec, 1992 r.

            W tym roku stało się coś innego niż zwykle. Trasa „Dangerous” niesamowicie utrudniała mu możliwość odpoczynku w Anglii, jednak widocznie dla Michaela nie było rzeczy niemożliwych. Wśród natłoku pracy, w końcu odnalazł chwilkę, żeby wpaść na chociaż parę dni. On był wyjątkiem od każdej panującej reguły. Miał wady, ale one były piękne. Zawsze gdy poznawałam drugiego człowieka starałam się dotrzeć do jego wnętrza, żeby wśród nawet najgorszych cech znaleźć ideał. Wierzyłam, że mi się udało.
            W przeciągu ubiegłych miesięcy nieco się zmienił. Stres powodowany trasą  szkodził mu niesamowicie, tak jak próbowałam sobie to rozsądnie wytłumaczyć. Presja czasu również robiła swoje. Dużą część dnia przeznaczał zatem na próby do koncertów, przez co mieliśmy dla siebie o wiele mniej czasu.
            Nie wiedząc dlaczego, po pewnym czasie straciłam swobodę przebywania w jego towarzystwie. Zmartwiło mnie to, tak samo jak samopoczucie Michaela. Niby wszystko było tak jak dawniej, lecz coś uległo zmianie. Uśmiechał się często, żartował, był życzliwy dla ludzi wokół niego, jednak z czasem zauważyłam, że za tą grzecznością kryje się coś jeszcze. I w końcu doszłam do wniosku, że od pamiętnego wypadku na planie do reklamy Pepsi, nie odstawił demerolu.
            Nie musiałam go pytać, bo doskonale o tym wiedziałam. Nawet nie krył się ze swoim uzależnieniem od medykamentów. A ja wciąż się martwiłam…
           Któregoś dnia, surowy angielski klimat nie sprzyjał odpoczynkowi na świeżym powietrzu. Mimo że oboje byliśmy zajęci, pod wieczór znalazła się chwilka na krótką rozmowę. Obserwowaliśmy małe kropelki deszczu, spływające w końcu strużkami po powierzchni szyby. Michael zdawał się fascynować tym widokiem. Mrugał rzadko, jakby do ostatka zatopił się w morzu własnych myśli. Opadające lekko na twarz loki przysłaniały mu lewe oko, co tylko dodawało mu uroku.
          W pewnym momencie odwrócił się gwałtownie od okna, jak gdyby coś wyrwało go z długiego transu. Opuścił wzrok, kierując go w jakieś bezsensowne miejsce. Zauważyłam wtedy, że delikatnie się uśmiecha lub po prostu walczy ze sobą, żeby tego nie zrobić. Uczyniłam to samo. Zamilkłam na dłuższą chwilę, gdy nagle na policzku poczułam ciepło jego dłoni. Zamarłam
           — Włosy wpadały ci do oka. — uśmiechnął się, odgarniając na bok nieokiełznane pasmo.
           Na dźwięk jego głosu również postarałam zdobyć się na jak najpiękniejszy uśmiech.
           — Wiesz, że tobie też włosy wpadają do oka? – mruknęłam cicho, odgarniając mu je do tyłu.
           — Teraz już nie  – zachichotał uroczo, po czym zamilkł.
            W pokoju było prawie ciemno. Tylko mała lampka stojąca na biurku dawała słabe światło, które swoim mdłym blaskiem padało mu na twarz. Podziwiałam jego ładne rysy, jego loki, promienny uśmiech, ale największą uwagę skupiłam na oczach. Czytałam kiedyś, że 90% ludzi na świecie posiada brązowy kolor tęczówki, lecz ja byłam pewna, że te były inne. Wyjątkowe. Jedyne w swoim rodzaju.
             Nagle zestresowałam się swoim zainteresowaniem i skarcona przez zdrowy rozsądek odeszłam od biurka, nad których zazwyczaj pisaliśmy nasze dzieła podczas niesprzyjającej pogody.
             — Już idziesz? – zapytał smutno.
             — A chcesz, żebym została?
             — Niedługo wyjeżdżam i chciałbym z tobą spędzić resztki czasu. Coś się stało?
             Już dawno „coś się stało”. On doskonale o tym wiedział. Oboje wiedzieliśmy.
             — Nie, nie. Nic się nie stało, Mike. O czym dzisiaj piszemy? Masz jakiś pomysł…?

***

               24 czerwca Michael ponownie opuścił Cheltenham, by kontynuować trasę. Z każdym dniem coraz bardziej za nim tęskniłam, bo też z każdym dniem coraz bardziej mi na nim zależało. Potrzebowałam jego towarzystwa, jego rozmowy. Nie rozumiałam, że nie mogę mieć go na własność. Nie wiedziałam, że każdy musi kiedyś opuścić nasze życie. Bo przecież czemu niby miałby to robić, skoro wszystko się układało?

Rok 1993

             Kończąc 27 lat nadal czułam się dzieckiem, a Michael pewnie tak samo. Zawsze wydawało mi się, że to wina uśmiechu. Ten, kto nie przestaje się uśmiechać – nigdy się nie starzeje. Wierzyłam w to całym swoim sercem.
               Trasa „Dangerous” powoli dobiegała końca, dlatego też Mike zrobił sobie dłuższą przerwę na odwiedziny w pensjonacie. Atmosfera była jak zawsze cudowna. Nikt nie robił afery z powodu jego obecności, bo każdy zachowywał przyzwoitą, stosowną życzliwość.
               Jednego z wyjątkowo romantycznych wieczorów oglądaliśmy razem telewizję. Nasze dłonie były wtedy tak blisko siebie, że nie potrafiłam uspokoić motylków w brzuchu i przyspieszonego bicia serca.  Nie potrzebowaliśmy rozmowy, żeby się rozumieć. Słowa były zupełnie zbędne wobec tego, co nas łączyło. Nie potrafiłam pojąć tego uczucia. Nie potrafiłam go określić. Coś zmieniło się miedzy nami. A jednak stało się tak piękne.

15 września 1993 r.

              Tego dnia świat runął. Ludzka zachłanność sięgnęła granic. Michael usłyszał zarzuty, które na zawsze odmieniły mu życie. Zastałam go wtedy w jego pokoju z miną, jakby zawalił mu się świat.
             — Boże, Michael, co się stało? – spytałam zdezorientowana tym widokiem.
             — Właśnie otrzymałem telefon… że oskarżyli mnie o wykorzystywanie jakiegoś dziecka – mówił cicho, choć nietrudno było usłyszeć jak łamie mu się głos.
             Nie zrozumiałam.
            — Wykorzystywanie?
            — Tak… Seksualne. Stwierdził, że go molestowałem. – po tych słowach z bezsilności ukrył twarz w dłoniach.
             Skrzywiłam się.
            — Żartujesz, Michael… - podeszłam bliżej. – To nie może być prawda!
             Odsunął się ode mnie gwałtownie.
            — Susie… Jak oni mogli… Jak oni mogli mi coś takiego zrobić? To niedorzeczne! Zaufałem im. Wierzyłem, że nic się nie stanie, a tymczasem to MNIE tak naprawdę wykorzystano. To ONI są winni, nie ja!
            — Prasa o tym wie?
            — Czy wie? Oczywiście, że tak. Cały świat już wie. Już wszyscy znają pedofila Jacksona!
             Zawirowało mi w głowie. Powoli zaczynały do mnie docierać wypowiedziane przez niego słowa. Chciałam mu pomóc. Człowiek na poziomie jego wrażliwości nie powinien, nie mógł tak cierpieć. Życie obróciło się przeciwko niemu, a żądza pieniędzy wzięła górę na moralnością.
             Nagle usiadłam bardzo blisko niego. Przyglądałam się dokładnie jego postaci, analizując wszystkie nasze wspólne przeżycia. Zapragnęłam go przytulic. Ulżyć w bólu, jednak gdy spróbowałam cokolwiek zrobić, uczynił coś, czego nigdy bym się nie spodziewała.
           — Odejdź, Susie – warknął nieprzyjaźnie. — Zostaw mnie w spokoju!
           — Ale… Ale przecież możesz mi zaufać!
         — Nie rozumiesz?! Chcę być teraz SAM!!! Zostaw mnie, jeśli łaska.
         Przeraziła mnie jego reakcja. Jeszcze nigdy nie podniósł na nikogo głosu. NIGDY.

         19 września 1993 r.
    
          Po oskarżeniach Michael oddalił się od świata. Stał się kompletnie nieufny wobec otaczających go ludzi. Tak bardzo potrzebowałam jego bliskości, a on za każdym razem odtrącał mnie bezdusznie. Próbowałam do niego dotrzeć, ale było to niemożliwe. Z każdym dniem coraz częściej przesiadywał sam, pogrążony w zadumie. Niekiedy obserwowałam go z daleka i cierpiałam razem z nim. Przestał być sobą. Kompletnie stracił kontakt z rzeczywistością, a ja bezskutecznie usiłowałam to naprawić.
         Ten wieczór był szczególnie piękny. Nie mogłam zasnąć, więc ubrałam ciepłą kurtkę i wyszłam na taras oglądać gwiazdy. Na bezchmurnym niebie prezentowały się niczym miliony malutkich punkcików, które podobno nie gasną, tylko zamieniają się w uśmiech.
         Nagle parę metrów ode mnie dostrzegłam znajomą mi osobę, na której widok serce zabiło mi szybciej. Michael utkwił wzrok w rozgwieżdżonym  firmamencie i z zupełną powagą napawał się tym widokiem.
         Wiedziałam, że nie powinnam podchodzić. Mimo to, podeszłam.
         Wyczuł moją obecność, jednak nic sobie z tego nie robił. Zabolało. To było tak niepodobne do niego! Zawsze był taki radosny w moim towarzystwie, a teraz na jego twarzy malowało się jedynie nieme cierpienie, które i mnie zadawało ogromny ból.
          Bez namysłu wtuliłam się w jego bok. Tym razem nie protestował.
          — Co tu robisz, Susie? – spytał obojętnie, jakby w ogóle nie zależało mu na odpowiedzi.
          — Co TY tutaj robisz, Michael?
          — Te gwiazdy są takie piękne… I wydają się takie szczęśliwe w porównaniu do mnie…
          — Co ty pleciesz, Mike…? Gwiazdy nie mogą być szczęśliwe, nie mają uczuć.
          — No właśnie. – spojrzał w pustkę ze łzami w oczach. — Tylko tych, którzy nie mają uczuć nie da się zniszczyć. Pozostali skazani są na ból.
          — Nie mów tak! Dlaczego jesteś taki pesymistyczny? To wszystko się zaraz wyjaśni i znowu będzie dobrze.
          — Nie, to tak nie działa – westchnął, odwracając się wreszcie w moją stronę. — Jedynym wyjściem jest zapłacenie temu człowiekowi i tak też radził mi adwokat. Ale wtedy świat automatycznie weźmie mnie za winnego. Nie rozumiesz, to sytuacja bez wyjścia!
          — Nie ufasz mi? Chcesz zniszczyć to… Co zakwitło między nami? – odruchowo położyłam dłoń na jego policzku. Oboje się zaczerwieniliśmy.
          — Skąd mam wiedzieć, czy ty też nie chcesz mnie wykorzystać? – odparł chłodno, jednak po chwili zbliżył się do mnie tak, że praktycznie stykaliśmy się nosami.
           Zadrżałam ze zdenerwowania, lecz gdy w pewnym poczułam jego ciepłe usta, pomyślałam, że moje serce oszaleje. Przez krótką chwilę przeniosłam się do naszej wspólnej Nibylandii, która nigdy nie zginie. Nie potrafiłam stłumić mojego uczucia, rosnącego z każdą cudowną sekundą. Chciałam całować się z nim wiecznie i na zawsze zapomnieć o problemach. O świecie. O wszystkim.
          Gdy ocknęłam się z transu, momentalnie wypadłam z jego objęć. Odeszłam. Mimo że czułam spływające po policzkach łzy, w sercu miałam pustkę.

20 września 1993 r.

           — Dokąd jedziesz, Michael? – spytałam zaskoczona po zauważeniu, że się pakuje.
           — Wyjeżdżam stąd. – odłożył do walizki kolejną czerwoną koszulę.
           — Tak szybko? Ach, rozumiem. Trasa. Przyjedziesz tu za rok, prawda?
            — Susie – spojrzał mi z powagą w oczy — wyjeżdżam na zawsze.
             Zamarłam.
            — Jak to? Dlaczego?
            — Ja już sobie nie radzę… Nie chcę utrzymywać kontaktu z osobami, które mogą mnie kiedyś wykorzystać – mruknął ozięble. — A trasę musiałem przerwać… Jestem… Zbyt uzależniony. Idę na odwyk, inaczej się wykończę.
           Po tych słowach wyszedł, zostawiając mnie samą. Czy aby na pewno była to ta sama osoba, którą tak uwielbiałam? Czy to z nim prowadziłam rozmowy o wszystkim i niczym, pisałam piosenki? Moje serce płakało. Ja nie potrafiłam.
           Zaczęłam biec. Dogoniłam Michaela przy drzwiach wyjściowych. Odwrócił się w moją stronę. Chciałam go pocałować, ale nie było o tym mowy…
          — Dlaczego mi to robisz? – zaszlochałam po dłuższym skrywaniu emocji. — Wzbudziłeś we mnie uczucie, pokochałam cię, a ty teraz opuszczasz nasze kochane Cheltenham?
          — Muszę wyjechać. Na zawsze, Susie.

           Nasza znajomość została oficjalnie zakończona we wrześniu 1993 roku. Choć cierpiałam, całą swoją mocą starałam się zapomnieć. Kochałam go i nienawidziłam jednocześnie. W końcu wszystko zniknęło. I on, i ja z Gloucestershire. Od 1999 roku przeniosłam się na stałe do Sacramento. Byliśmy tak blisko, a mimo to dzieliły nas mile, niechęć oraz zapomnienie. Każdy poszedł inną stroną. Widocznie tak musiało być.


                                                                                                       Sacramento, 23.06.2009 r.

                                                                Drogi Michaelu!

                Nie odpowiadając na Twój list postąpiłabym niezwykle nieuprzejmie, dlatego w wolnej chwili postanowiłam po krótce odpisać.
             Minęło tyle lat. Masz zupełną rację, mój drogi, mówiąc, że nigdy nie będzie już jak kiedyś. Czas biegnie. Nie możemy wiecznie myśleć o młodości, rozdrapywać stare rany. Trzeba zmierzyć się z czekającą nas przyszłością. Wspaniałe lata spędzone w Gloucestershire odeszły już na zawsze. Poszliśmy inną drogą. Ty postanowiłeś leczyć się w ośrodku odwykowym, jednak później dalej wydawałeś wspaniałe płyty, za które ogromnie Cię podziwiam. HIStory to arcydzieło. Najbardziej pokochałam piosenkę „Stranger in Moscow”. Dobrze wiem, co znaczy samotność i chłód panujący w środku… Przepraszam, musiałam to napisać.
           Może mi nie uwierzysz, ale niedawno skończyłam 43 lata i nadal nie wyszłam za mąż. Nie potrafiłam tego zrobić, gdyż moje serce chyba na zawsze pozostanie egoistą. Wybrało sobie jedną osobę, która może się o nie troszczy, ale nadal pamięta…
          Michael, moje życie przez te wszystkie lata z pewnością nie było tak urozmaicone jak Twoje. Po przyjeździe do Stanów zaczęłam hobbistycznie pisać felietony do jednego czasopisma, lecz głównie skupiłam się na pisaniu powieści. Pod pseudonimem wydałam na razie 3 książki. Kto wie, czy przypadkiem ich nie czytałeś?
        Słyszałam, istotnie, o Twojej trasie i muszę przyznać, że było to dla mnie ogromne zaskoczenie. Widziałam Twój stan psychiczny po procesie. Wtedy po raz drugi poczułam potrzebę przyniesienia Ci pomocy jak wtedy, gdy oglądaliśmy rozgwieżdżone niebo. Dlaczego odszedłeś? Naprawdę po to, żeby po 16 latach w kilku marnych zdaniach przepraszać za te okropne chwile katuszy bez Ciebie?
         Zmieniliśmy się, Mike. Oboje. Nie jesteśmy już tymi samymi ludźmi. Nasze drogi się rozeszły. Przepadły nasze relacje, budowane misternie przez trzy lata spędzone w Cheltenham. Obawiam się, że byłoby nierozsądnie, gdybyśmy spotkali się ponownie. Nie znamy się. W ogóle się już nie znamy.
       Gdyby moje serce przestało o Tobie pamiętać już dawno wyszłabym za kogoś. Ale tak nie zrobiłam. I nigdy nie zrobię.
                                                                                                                           Pozdrawiam
                                                                                                                          Susan

         Chłód zawarty w tym liście był taki znajomy… Jakby te 16 lat nigdy nie upłynęło…

***
         
          — Nie teraz, Frank – mruknąłem cicho po usłyszeniu pukania do drzwi.
          — Michael. – mężczyzna wszedł bez mojej zgody. — To ważne.
          — Co takiego? – spytałem, poprawiając przeciwsłoneczne okulary.
          — Przyszedł list od panny Susan Kennedy.
          — Panny? – zdziwiłem się.
           — Tak, ale to nieistotne. Ważne, że zdobyłem jej adres.
           — Dobrze. Dziękuję, Frank. Czy mógłbyś już wyjść?
           — Coś nie tak?
           — Tak, strasznie boli mnie głowa… Chcę dzisiaj odpocząć, jutro znowu próba – jęknąłem, przykładając dłoń do czoła. — Zaraz wezmę leki.
           — Znowu?
           — Znowu…

            Po przeczytaniu listu od razu napisałem odpowiedź.


                                                                                                      Los Angeles, 24.06.2009 r.

                                                               Kochana!

              Nawet nie wiesz jaka radość we mnie wstąpiła, gdy otrzymałem Twoją odpowiedź, Susie. W natłoku pracy tak trudno znaleźć mi wolną chwilkę, ale ten fakt rozświetlił mi cały dzień.
           Dzisiaj mam dzień przerwy od prób do ostatniej trasy koncertowej w moim życiu. Nie byłbym sobą, gdybym oficjalnie nie pożegnał się z fanami. Tymi prawdziwymi, którzy nie zostawili mnie po procesie. Wczoraj dawałem z siebie co mogłem, ale nie jestem zmęczony. Muzyka mnie uskrzydla. I choć po „This is it” nie dam już na żywo żadnego występu, muzyka będzie we mnie. Nigdy na dobre nie zrezygnowałbym z czegoś, co ukochałem nad życie. Choć scena będzie pusta, dalej zatańczy za mnie czas.
        Chciałbym też przeprosić Cię ogromnie za to, że w tak bezczelny sposób zdobyłem Twój adres. Po prostu musiałem tak postąpić.
          Kto wie, co przyniesie przyszłość? Jutro ponownie czeka mnie próba, a po niej kolejne. Jestem ogromnie podekscytowany, w końcu trasa zaczyna się już w lipcu! Tak jak wspominałem, ostatnio przewija się wokół mnie dużo osób. Nie chciałabyś się kiedyś ze mną spotkać? Planuję pojechać gdzieś za parę miesięcy. Byłbym zaszczycony, gdybyś zgodziła się mi towarzyszyć. Razem moglibyśmy odnaleźć nasze Gloucestershire, gdyż wierzę, że cały czas mamy siłę, by to zrobić, nawet jako zupełnie inni ludzie. Daję głowę, że nie wszystko jeszcze stracone. Cała przyszłość roztacza się przed nami.
                                                                                                                                     Buziaki
                                                                                                                                    Michael

***
      
            — There’s nothing I can do with total eclipse of the heart… - nuciłam piosenkę dobiegającą z radia. Po chwili wyłączyłam je. Usłyszałam dzwonek do drzwi.
             Pani listonosz we fryzurze a la Marilyn Monroe wręczyła mi pospiesznie przesyłkę i zaraz wróciła tam, skąd przybyła. Ku mojemu zdziwieniu list został dostarczony tego samego dnia, co wysłany, o czym świadczyła dzisiejsza data.
            Nie chciałam płakać. Nie chciałam wylewać strumienia łez z tęsknoty. Jednak mimo woli, ciekły mi one po policzkach, a serce rwało się na strzępy. Już nic z tego nie rozumiałam. Dlaczego obudził się po szesnastu latach? Tęskniłam. Potrzebowałam go.
            — Michael, dlaczego? – znowu poczułam się bezsilna. — Mieliśmy o sobie zapomnieć, czyż nie?
             Pogładziłam koniuszkiem palca mokrą już od łez kartkę. Jego pismo przez tyle lat w niczym się nie zmieniło… Nadal miałam spore problemy z rozczytaniem dużych, aczkolwiek koślawych literek, równie chaotycznych jak ich autor.
              Wyciągnęłam papier i zaczęłam pisać.

                                                                                                        Sacramento, 24.06.2009 r.

                                                             Kochany Michaelu!
       
               Dlaczego Twoje słowa tak wielki sprawiają mi ból? Dlaczego wciąż muszę cierpieć z tego samego powodu bez najmniejszej nadziei na zagojenie dawnych ran? Też chciałabym cofnąć czas i nigdy nie pozwolić Ci odejść, ale to niemożliwe. To Ty podjąłeś decyzję. Ty sam wiedziałeś, co jest dla Ciebie najlepsze.
             Dziś nie mielibyśmy szans. Nasze Gloucestershire odeszło. Zawsze będziemy przechowywać je w sercu jako najcenniejszy skarb. Teraz jesteśmy inni. Ty – jesteś piosenkarzem kochanym przez miliony, a ja pospolitym szaraczkiem. Na pewno znajdziesz na swojej drodze jeszcze wiele wspaniałych osób i tego życzę Ci z całego serca, mój drogi.
            Kiedy ostatni raz Cię widziałam, mówiłeś, że wyjeżdżasz na zawsze. Zatem i teraz musimy się pożegnać. Na zawsze, Michael,
                                                                                                                                                                                                                                                                 Pozdrawiam
                                                                                                                                            Susan

              Skończywszy pisać, wyjrzałam za okno. Choć padało, wyszłam z domu i szaleńczym biegiem pognałam na pocztę. Zabrałam ze sobą jedynie list i złamane serce. Wysłałam go priorytetem dla pewności, że na czas dotrze do adresata. Nie tolerowałabym spóźnienia. Takich rzeczy nie wolno odkładać na później.



25.06.2009 r., godziny popołudniowe


             — Na zawsze, Michael – powiedziałam, patrząc bez wzruszenia na ekran telewizora.


*********************************************************************************

To jest żałosne, ale musiałam. Mam nadzieję, że się podobało...

Mezzoforte

środa, 15 listopada 2017

Nothing Can Happen zawieszone do odwołania.













Tak, sprawa się nie rozwiązała. Problem jest bardzo, bardzo aktualny. Nie będę nudzić o co chodzi. I tak nie ma w tym nic interesującego.
Moje samopoczucie jest tragiczne. Zawiodłam się na życiu i na samej sobie już tak ogólnie. Nie mam siły, nie mam czasu, by to dalej ciągnąć.
Jak to śpiewała kiedyś Anna Jantar, "nic nie może przecież wiecznie trwać. Co zesłał los - trzeba będzie stracić"
Jakie to aktualne...

Ludziom leży w naturze, że muszą czasem przeminąć, na chwilę z czymś skończyć.
To takie dziwne, że w ciągu ostatnich długich tygodni zdążyłam tyle rzeczy na przemian pokochać, a tyle rzeczy znienawidzić.

Odwołam się do jeszcze jednej piosenki, którą również uwielbiam. Swoją drogą, bardzo lubię Michała Szpaka, a już szczególnie upodobałam sobie pewien wers z jego piosenki:
(...) everything you love just disappears...

To się dzieje naprawdę. 

Nie wiem czego po tym wszystkim oczekiwałam, naprawdę. Gwiazdki z nieba? A może po prostu łudziłam się, że będę mogła mieć odskocznię od tej żałosnej rzeczywistości.
Nie mogłam.

Zauważyłam ostatnio, że spacje są bardzo sarkastyczne. Zrobię więc kilka spacji:
















I jeszcze parę:






Idealnie. Na czym skończyłam? Aha.

Łudziłam się, że uda mi się tu cokolwiek osiągnąć. Okłamywałam siebie samą, że pisanie mi wychodzi, ale teraz... Teraz mam już dość. Spójrzmy prawdzie w oczy. Nigdy nie umiałam i nie będę umieć pisać. KROPKA.

Ja, głupia, kilkunastoletnia, naiwna idiotka uwierzyłam, że istnieje jeszcze na tym świecie garstka ludzi, która nie jest taka jak wszyscy. Uwierzyłam w cuda. 
Ale wiecie co? Wszyscy ludzie są tacy sami. Nie ma między nimi różnic. Są jak chorągiewki na wietrze. Szarzy, bierni. I współcześni do granic. Gardzę nimi. Gardzę nimi z całego serca.




Jestem tak beznadziejnie sentymentalna.





Nie wiem ile mnie nie będzie. Może miesiąc, może dwa... Ale ja wrócę. Kiedyś. Jest mi po prostu przykro, bo straciłam już do pewnych rzeczy zaufanie... I to tak na dobre. 
A co najgorsze, ja MAM pomysły na to opowiadanie. Dobre pomysły.
Cóż.



Zatem.


"Nothing Can Happen" zostaje oficjalnie zawieszone do odwołania, dnia 15.11 2017 roku; do tego czasu nie pojawi się żaden post związany z tym opowiadaniem.

I tak chciałam wcześniej usunąć bloga...



Mam też taką prośbę. Jeżeli komuś zależy na opowiadaniu, proszę dać znać w komentarzu. Muszę wiedzieć, czy jest sens kiedykolwiek tu wracać...




Życzę bardzo niemiłego dnia!


Mezzoforte



sobota, 4 listopada 2017

Nothing Can Happen - rozdz. 19

              
Cześć...


Tak, to mój pierwszy sensowny post w tym roku szkolnym. Jak coś, nie zwracajcie uwagi na te dwa zdechłe eseje. Pisałam je pod wpływem dość negatywnych emocji. 
Złamałam wszystkie obietnice i czuję się z tym źle. Planowałam dodać co najmniej trzy rozdziały, ale na blogu nie pojawiło się nic.

Zaczynam bardzo trudny rok szkolny. Naprawdę. Gdybym miała wymieniać rzeczy, które się zmieniły, wyszłaby powieść.
Jestem tu. W mniejszej lub większej rozsypce, ale jestem. Sprawa, o której kiedyś mówiłam, jest aktualna do 15.11. Tyle w tym temacie

Ten rozdział pisałam bardzo długo, bo był strasznie trudny do napisania. Jest dosyć ważny, dlatego musiałam maksymalnie się skupić, żeby coś z niego wyszło. Jeżeli poleci merytoryka, z góry przepraszam. Nie wychodzi  mi to najlepiej.

Dałabym inną piosenkę, ale nie chcę spoilerować.






Zapraszam do czytania i komentowania!!!







********************************************************************************************************




             Wzdrygnęłam się na widok wyrazu twarzy mojej przyjaciółki. Czyżby ostatnia kłótnia nie poszła jednak w zapomnienie? Nawet jeżeli, to przecież ileż można wypominać człowiekowi tak drobny, a jednak mimo to ogromny błąd? To tak trudne do zrozumienia. Potęga drobnych słów, kłamstewek... Dlaczego właśnie ja padłam ofiarą tego czegoś? Cały czas żyłam w tym słodkim przekonaniu, że jeżeli nagnę rzeczywistość, to faktycznie będzie lepiej. Widocznie z wiekiem staję się coraz głupsza, albo nie. Jest zupełnie inaczej. Sfałszowana rzeczywistość boli o wiele, wiele mocniej. Myślałam o tym wcześniej, jednak dopiero teraz, dopiero wtedy, gdy doznałam tej gorzkiej samotności, los przybliżył mnie do "oświecenia" odnośnie tej idiotycznej sprawy.

             Coś w głębinach podświadomości mówiło mi, ostrzegało mnie przed tą rozmową. Chciałam podejść bliżej. Wykonać jakikolwiek ruch. W tamtym momencie poczułam, że mimo wszystko nie mogę tego zrobić. Że ona nadal jest zła. Zawiesiłam wzrok w jakimś mało interesującym miejscu, byle nie napotkać jej przeszywającego spojrzenia. Już raz doświadczyłam na własnej skórze, co ono może oznaczać. Nie zamierzam przekonywać się znowu.

            W końcu nieśmiałym krokiem podeszłam bliżej. Na tyle blisko, by sens moich słów stał się bardziej przejrzysty.


- Czyli... Zgoda? - mruknęłam jeszcze nieśmielej niż zawsze.


             Ewa mrugnęła kilka razy, jakby dopiero teraz zdała sobie sprawę z mojej obecności. Nagle na jej twarzy zakwitł delikatny uśmiech. Subtelny, prawie niewidoczny, ale jednak. Kamień, który od kilku tygodni nieustannie ciążył mi na sercu zrobił się lżejszy, bowiem ni stąd ni zowąd doznałam uczucia, że kolejny raz poniosła mnie bezpodstawna panika.


- Słucham? Ja już prawie o tym wszystkim zapomniałam. Temat zamknięty.


              Brzmiała pewnie, choć w jej głosie wyczułam nutkę czegoś jeszcze. Czegoś, czego nigdy jeszcze u niej nie słyszałam. Nie było to nic pozytywnego, choć uparcie starała się to ukryć. Ukryć stronę, od której nie jest powszechnie znana. Była inteligentna. Wiedziała, co robi. Jednej rzeczy tylko nie przewidziała. Przed niektórymi ludźmi pewnych spraw ukryć nie można. Coś musiało być na rzeczy. 


- Czyli nie jesteś zła? - nie dowierzałam.


- Oj, daj spokój. Ile będziemy to rozpamiętywać? - mruknęła niedbale. - Było, minęło.


- Czekaj, czekaj... - zirytowałam się trochę. - Twoim zdaniem wszystko jest w najlepszym porządku, mimo że przez kilka tygodni się do siebie nie odzywałyśmy? I teraz naprawdę po takim czasie mówisz mi, że nic się nie stało?


- Iwa... - wtrącił Janek po dłuższej chwili milczenia. - Nie mogłabyś chociaż raz jej uwierzyć?


- Nie rozumiem.


- Ona naprawdę nie ma ci tego za złe. Martwiła się. Tyle! I wiesz co? Sama powiedziała mi, że zapomniała.


- Zapomniała...? To dlaczego zabija mnie wzrokiem?


- Nie, kochana, wydaje ci się. Odbija ci od gorąca.


- Wczoraj było znacznie goręcej... Kochany.


                 Ostatnie słowa powiedziałam z ironią, niechęcią, która jednak do końca mogła nie zabrzmieć dobrze. Bardzo dziwnie się poczułam, wypowiadając te słowa. Przeszedł mnie dreszcz na myśl, w jaki sposób Janek mógł je odebrać. Moje zdziwienie wzrosło, gdy doszłam do wniosku, że te słowa zupełnie po Janku spłynęły. To dobrze. To bardzo dobrze.


- Iwona, ty się na serio tak tym wszystkim przejęłaś? Minęło tyle czasu! Ja nie mogę mieć już do ciebie żalu. To taka... Błahostka. Wiem... O takich rzeczach trudno się opowiada...


                 Teraz brzmiała już śmielej, a przynajmniej umiejętnie stwarzała takie pozory. Zrobiło mi się lżej, ponieważ wreszcie w pełni jej uwierzyłam. Podeszłam bliżej i wyciągnęłam rękę w stronę Ewy.


- Jakkolwiek to zabrzmi - chcę się z tobą oficjalnie pogodzić.


              Odwzajemniła uścisk dłoni i również się zaśmiała. W końcu, zmęczona staniem dosiadłam się do ławki.

               Mimo wszystko, czułam się cały czas jakoś dziwnie. Jak gdyby istniała do odkrycia jeszcze jakaś sprawa, o której nic mi nie wiadomo. Przeszedł mnie dreszcz. Intuicja podpowiadała, żeby zapytać. Chociaż kilkoma słowami. Nie wiedziałam jednak, czy postąpię słusznie. Bardzo chciałam postąpić słusznie, mieć tę świadomość, że chociaż raz nie zepsułam sprawy. Tylko czego ja się mogłam po sobie spodziewać? Coś z drugiej strony szeptało natomiast: "Rób, co możesz, póki zupełnie nie spartoliłaś tego wszystkiego. Jesteś młoda, masz dobre, otwarte serce, używaj go, kiedy możesz. Kiedy chcesz. Kiedy pragniesz..."


- Ewa, w porządku? - wypowiedziałam bez dłuższego namysłu te puste, nic nie znaczące słowa. Po jej beznamiętnym wzroku wiedziałam, że coś jest nie w porządku.


          Odwróciła głowę w moją stronę.


- Wiesz, nie powiedziałabym, że w porządku, ale dramatu chyba nie ma. Martwię się o niego.


- O kogo?


- O niego.


          Nie mówiło mi to dużo.


- Janek, wytłumaczysz Iwonie? - spytała obojętnie, jakby wcale nie zależało jej na odpowiedzi.


         Spojrzał w oczy Ewy tymi swoimi błękitnymi oczami.


- Moim zdaniem, ty powinnaś jej powiedzieć. 


          Wtedy już dosyć mocno się zaniepokoiłam.


- A więc... - zaczęłam. - Kim jest "on".


- Tato. - westchnęła. - Martwię się o niego.


- Dlaczego?


          Wzruszyła ramionami.


- Od czasu przeprowadzki nie rozmawialiśmy ze sobą...


           Z tego, co wiem od cioci Ewy, nie rozmawiali znacznie dłużej. Po tym poznałam kłamstwo.


- Kontynuuj. - ponaglałam.


- Dobrze. To... bardzo niedojrzałe z mojej strony tak znikać bez utrzymywania kontaktu. I wiesz, niedawno doszłam to wniosku, że w końcu się odezwę, w każdym razie to i tak nie zaważyłoby na mojej, ehm, wolności. Tak też zrobiłam, ale kiedy wybrałam numer, odpowiedziała mi cisza. Zadzwoniłam wobec tego trochę później i odebrała mama. Mówiła... Mówiła, że go nie ma. Potem się rozłączyła i już nie mogę się do niej dodzwonić. On... Po prostu przepadł...


             Nie wiedziałam co powiedzieć.


- Przepadł, zniknął i nie mam z nim kontaktu. Zrobiłam wszystko. Chyba, że... A z resztą nieważne. To nie czas i miejsce na takie rozmowy. - mówiąc to wstała z ławki i popatrzyła na nas błagalnie.


- No, nie gapcie tak już. Nie chcę was męczyć moimi problemami. Chodźmy gdzieś. Najlepiej daleko stąd.


                                                                      ***


             Przyjemnie jest odetchnąć po natłoku bezlitośnie upalnych dni, kiedy w głowie człowieka od czasu do czasu pojawia się takie małe, dziwne marzenie, żeby choć na chwilę niebo pokryły ciemne chmury. Poczułam ulgę spowodowaną przyjemnym chłodem. Miewamy niekiedy skłonności do wyczekiwania rzeczy, o których pragnieniu nigdy nie zdawaliśmy sobie sprawy. Piękno jest niesamowicie względnym pojęciem. Pragnie się go, w pewien sposób pożąda, a gdy mamy je do dyspozycji, mamy z nim do czynienia, okazuje się, że nawet ideał bywa przesadzony. Zupełnie jak waga. Niezależnie która szalka pójdzie w górę, bardziej komfortowo prezentuje się w równowadze.

            Gdzieś jednak w tym całym dążeniu do wyrównania szalek wagi, jedna bez ludzkiej ingerencji musi czasem pójść w górę. Zawsze czegoś nie ma w odpowiedniej ilości, a z kolei drugiej rzeczy jest nieco za dużo. Ilekroć dążyłam do równowagi, coś musiało ją załamać. Jedną z tych rzeczy była sytuacja z Ewą. Kiedy nabierałam sił, żeby pogodzić się z swoim problemem, inna sprawa zaczynała stanowić kolejny problem. Ulżyło mi po oficjalnej zgodzie, to prawda, ale wtedy zaczęłam poważnie martwić się o jej tatę. Próbowałam stworzyć pozory pewnej, iż nic się nie stało, jednak w głębi serca miałam spore wątpliwości. I nie musiałam cofać się pamięcią wcale tak daleko, żeby przywołać na myśl rozmowę z jej ciocią. To taka wspaniała osoba! Jako jedna z niewielu dostrzega w ludzkiej duszy to, czego przeciętny człowiek dostrzec nie może. Te kilka słów dały mi niezwykle dużo do myślenia, chociaż podobnie jak wiele innych dotarły do mnie stosunkowo niedawno.

               Spacerowaliśmy razem, we trójkę. Nie rozmawialiśmy zbyt wiele. W tym idiotycznym momencie rozsądniej było milczeć. A rozsądku póki co słuchałam.

                W szybkim tempie dotarliśmy do parku i usiedliśmy na pierwszej lepszej ławce. Zupełnie, jakby tamta była w jakiś sposób gorsza.


- Dlaczego akurat tu? - zapytał chłopak. - Co ma w sobie ta ławka, czego nie miała tamta?


- Przypuszczam, że nic. - uśmiechnęła się Ewa. - Lubię ten park, lubię tu przebywać kiedy mam czas.


                 Odwzajemniliśmy uśmiech.


- Od czasu przyjazdu widziałaś się z Patrycją? - zapytałam, kiedy uświadomiłam sobie jak dawno z nią nie rozmawiałam.


- Chyba ze dwa razy się mijałyśmy, ale poza krótkim "cześć", nie pamiętam, żebym z nią gadała. Dlaczego pytasz?


                 Wzruszyłam ramionami i wzięłam głęboki wdech świeżego powietrza. Było tu bardzo czyste, zupełnie inaczej niż w centrum miasta. Przymknęłam oczy i poczułam jak delikatne podmuchy wiatru rozwiewają moje obcięte włosy. Ponownie zrobiło mi się ich żal. Ale przecież pomimo wielkich chęci - czasu cofnąć się nie da.

               Cisza zaczynała być dziwnie krępująca. Spojrzałam na Ewę i Janka, gdy przyszło mi na myśl, że oni prawdopodobnie czują to samo i tak samo jak w moim przypadku czekają na odpowiednią chwilę, żeby coś powiedzieć. Wtedy doszczętnie sparaliżowała mnie moja naturalna nieśmiałość. Zdjęłam okulary i przyjrzałam się swojemu odbiciu. Było niewyraźnie, choć co nieco dało się zobaczyć. Czarnowłosa, trochę zbyt blada postać wyglądała mizernie. Zaczęłam powoli odczuwać krzywdę jaką wyrządzają mi te wszystkie leki. W okularach wyglądałam pewnie jeszcze gorzej. 

                Wada wzroku była dla mnie czymś, z czym zmagałam się od niedawna. Na jedno oko "plus", na drugie "minus". Los, okrutny los jest czymś, czego mimo starań nie pogodzisz z ludzkim pragnieniem. Przymus noszenia okularów nagle stał się dla swego rodzaju karą, nieprzyjemnym obowiązkiem. Widok swojej osoby w ciemnych oprawkach dobijał mnie w zupełności. Nienawidziłam zmian. Nienawidziłam tego uczucia, kiedy mój bezpieczny świat zaczynał się sypać, a ruinach nadal musiałam szukać cząstki siebie. Pamiętam, że tamtego dnia doceniłam każde odchylenie od mojego wyimaginowanego ideału piękna. Nagle zaczęłam pewne rzeczy w sobie doceniać, ponieważ w każdym razie byłam to ja. A jednak coś musiało to zmienić. Mimo wszystko.

                 Od kwietnia minęło stosunkowo niewiele czasu. Mój nastrój wahał się pomiędzy stanami poddepresyjnymi, a uczuciami podchodzącymi pod lekką euforię. Cały czas czułam mniejszy lub większy strach. Co najgorsze, w tym przypadku nikt nie miał możliwości udowodnienia mi, że moje obawy są bezpodstawne, bo w istocie rzeczy takie nie były. Doszłam w życiu do takiego momentu, że każde lęki miały swoją przyczynę. A wtedy... Wtedy stawałam się bezradna i bezbronna niczym małe pisklę.


- Jeju, Iwa! - podekscytowała się nagle Ewa, doprowadzając mnie niemal do zawału.


- Tak? - zachichotałam, widząc jej minę.


- Ostatnio bujam w obłokach do tego stopnia, że nie zauważyłam twojej nowej fryzury!


                 Skoro tak, to pewnie krótsze włosy aż tak nie rzucają się w oczy.


- Szybko zauważyłaś. - parsknęłam śmiechem.


- Wyglądasz o wiele lepiej. Ja sama ostatnio zastanawiam się nad nowym kolorem. Doradzisz mi? - zrobiła maślane oczka.


                Fascynujące było to jak z głębokiego przygnębienia przeszła w tak dobry nastrój. A może to tylko maska, pod którą kryje się prawdziwy ból?


- Nie sądzę, żebym mogła ci jakoś pomóc. Zwłaszcza, że i tak najlepiej wyglądałaś jako naturalna blondynka.


- Wiesz... Zawszę mogę do tego koloru wrócić, jeżeli tak miałoby być lepiej. - rzuciła z rozbawieniem.


- Czyli... - zawahałam się. - Jednak nieświadomie ci pomogłam.


- Tak. - przewróciła oczami. - Coś w tym stylu.


              Wtedy spojrzałam na Janka. Co jakiś czas odwracał się w naszą stronę i spoglądał na nas ukradkiem, ale nie wyglądał na szczególnie zainteresowanego ta rozmową. 


- Janek, żyjesz? - spytała Ewa, kiedy również zauważyła jego zamyślenie. 


             Odwrócił głowę w naszą stronę.


- Hmm, żyję, nie widać? Cały czas was słucham, tylko w takich okolicznościach raczej nie mogłem dodać nic od siebie. I wiesz co, Ewcia? Chyba rzeczywiście lepiej wyglądałaś jako blondynka...


                                                                    ***


              Od momentu pogodzenia się z Ewą, prędkość z jaką upływały wakacje nabierała tempa. Nim się zorientowałam, nastał sierpień, a z jego nadejściem przyszły nieco już chłodniejsze wieczory i krótsze dni. W końcu znalazłam sobie takie zajęcia, żeby wykorzystać te chwile jak najlepiej, jednocześnie nie naruszając moich zasad. W każdym razie - nie żałowałam niczego. Maksymalnie skupiłam myśli na odpoczynku, żarzącym słońcu i spacerach po okolicach, zanim ten cudowny czas, zaczął dążyć do zakończenia. Kiedy do początku kolejnego roku liceum zostały tylko trzy tygodnie, nie uznałam tego za coś szczególnego. Nawet nie sądziłam, że tak dużo wysiłku potrzeba nawet do zwykłego relaksu. A przecież nigdzie nie wyjeżdżaliśmy. Właściwie, w tym wszystkim naprawdę nie dało się znaleźć niczego szczególnego, a mimo to nie chciałam tego kończyć. Kiedy raz się zazna wolności, bardzo trudno wrócić do swoich starych przyzwyczajeń, nawet jeżeli w przeszłości wydawały się takie codzienne i zwyczajne.

             W końcu nadszedł moment, kiedy do września zostało mało, lecz i tak wystarczająco dużo czasu na pewne sprawy. Większość rzeczy do szkoły przygotowałam pod koniec czerwca, więc o to nie musiałam się zbytnio martwić. Gorzej było z myślą, że niedługo miałam znowu zobaczyć te osoby, od których odpoczęłam. Zdążyłam przywyknąć do towarzystwa osób, z którymi czułam się dobrze i chwil samotności, które także bardzo lubiłam. 
             Rozpoczęcie roku szkolnego przebiegło wyjątkowo szybko i sprawnie. W moim liceum, na żadnych uroczystościach nie panował nigdy szczególnie uroczysty nastrój. I tym razem nie odbiegliśmy od reguły. Wizja kolejnych dziesięciu miesięcy spędzonych tu kiepsko do mnie przemawiała. Nauka nigdy nie stanowiła dla mnie problemu, ale żeby coś osiągnąć, trzeba wiele poświęcić. A ja miałam zdecydowanie dość poświęcenia.

             Po tak szybkim upływie wakacji, żywiłam wielką nadzieję na równie szybki upływ trzeciej klasy, jednak z każdym minionym, w nieskończoność dłużącym się dniem nadzieja powoli przygasała. Rutyna ponownie zagościła w moim życiu. Wolne chwile upływały zazwyczaj na nauce, chociaż zdarzały się i takie, które poświęcałam na inne rzeczy. Najczęściej w tym wypadku robiłam "nic", bo byłam coraz bardziej zmęczona. Powoli sama zaczynałam się zastanawiać czym. Męczyły mnie niektóre proste rzeczy. Czasami potrzebowałam chwili zastanowienia, żeby do czegoś dojść. Stwierdziłam lekceważąco, że gorszy stan psychiczny odbił się na moim zdrowiu, dlatego też nie wzięłam sobie tego do serca. Przestałam odróżniać objawy psychiczne od fizycznych. Uznałam to za dobry wybór.

           Wraz z nadejściem września, zbliżała się również chwila, kiedy musiałam stanąć oko w oko z wyzwaniem pójścia na koncert. Niezmiernie ekscytował mnie ten fakt, choć z drugiej strony miałam spore obawy. W ciągu ostatnich tygodni dowiedziałam się kilu rzeczy o Michaelu i faktycznie, jest gwiazdą tak dużego formatu, że poczułam się jeszcze bardziej głupio, skoro nie znałam go wcześniej. Gazety były okrutne. Z jednej skrajności potrafiły przejść w drugą. Na podstawie tego, co przeczytałam, trudno było jednoznacznie określić rzeczywisty obraz postaci Jacksona. W niektóre rzeczy nie dało się wierzyć. Nie dało się wierzyć, że taka osoba mogła dopuścić się do tak absurdalnych rzeczy. Poczułam do niego jakąś dziwną sympatię. Widocznie, jeżeli jego muzyka trafia do ludzi w każdym wieku, to musi być prawdziwa i przede wszystkim płynąć od serca. Z taką myślą było mi o wiele łatwiej pojąć tę całą sytuację.

             W piątek, 20 września obudziłam się około drugiej w nocy. Od połowy sierpnia nękała mnie bezsenność. Los stawał się coraz bardziej sarkastyczny. Bywały chwile, kiedy padałam z nóg, a gdy przychodziło co do czego, mój organizm nie pozwalał mi się wyspać. Coś wewnątrz mnie toczyło nieustanną walkę między tym, co czuję, a tym, co dzieje się z moimi krwinkami. Pewnie dlatego zaczynałam wariować. Bezsenne noce coraz częściej zaczęły upływać na podziwianiu nudnego, ponurego widoku zza okna. Byle by w jakiś sposób doczołgać to tego nieszczęsnego rana. Westchnęłam, po czym wdrapałam się na parapet.

             Letnimi wieczorami bardzo lubiłam spać przy uchylonym oknie. Chłodne, rześkie powietrze w cudowny sposób koiło do snu, niczym najpiękniejsza piosenka. Hipnotyzowało i urzekało. Zasypianie wyglądało wtedy dość osobliwie. Zatracając się w spokoju tych chwil, szybko zapominałam o bożym świecie. Dzisiaj było jednak zdecydowanie za zimno.

            Nie mogłam dopuścić do siebie wiadomości, że koncert już dzisiaj. W końcu przyznałam przed sobą, że tak naprawdę z utęsknieniem na niego czekałam. Najbardziej ciekawiło mnie, jak to wszystko będzie wyglądać. Z grubsza wiedziałam, czego mam się spodziewać. Na pewno tłumu ludzi, ale poza tym?

           Wyjrzałam za okno. Stara latarnia była prawdopodobnie jedynym źródłem światła w okolicach najbliższych kamienic. Jej słaby blask wyglądał dość smętnie. Skupiłam więc wzrok na najbliższym drzewie, lecz i ono nie było zbyt interesujące. Wytężanie umysłu tak późną porą okazało się strasznie męczące. Znużona, natychmiast z powrotem położyłam się do łóżka i tym razem zasnęłam bez większych problemów.

                                                                      ***


            Dzisiejszy dzień mijał wyjątkowo szybko. Ledwo zdążyłam pójść do szkoły, a już upłynęło większość lekcji. Moje myśli krążyły na przemian wokół nauki i muzyki. Kiedy nie myślałam o jednym, próbowałam jak najlepiej skoncentrować się na drugim, choć wychodziło to różnie. 

             Podczas ostatniej lekcji patrzyłam beznamiętnie na zegar, a w głowie rozbrzmiewało mi tylko jedno imię. Poczułam niepodobną do mnie, narastającą euforię. O siedemnastej mieliśmy spotkać się we trójkę u Janka, a stamtąd jego brat obiecał nas podwieźć na lotnisko w Bemowie. Zamierzaliśmy się tam zjawić koło 19:30, żeby mieć nadzieję na miejsca. Do 21:00, na scenie mieli występować jeszcze polscy artyści, ale wbrew mojemu niezadowoleniu, ten fakt nieszczególnie zainteresował Ewę i Janka. Musiałam to uszanować. W końcu chłopak załatwił nam bilety. 

            Po powrocie do domu, skorzystałam z drobnej pomocy mamy przy wyborze stroju. Nie zależało mi strasznie na wyglądzie, jednak chciałam prezentować się odpowiednio na tę okazję.


- To może ta? - moja rodzicielka wskazała na którąś już z kolei sukienkę.


- Nie, ta się nie nadaje. Nie będzie pasować do klimatu.


             Wywróciła oczami i odłożyła ją na wieszak.


- Iwcia, wiesz, że to już wszystkie twoje sukienki?


- Wszystkie? - zdziwiłam się.


- Tak. W każdej coś ci nie pasowało. Może po prostu najlepiej będzie, jak pójdziesz w spodniach, co?


- W spodniach? Wiesz... Chyba jednak założę tę czarno-niebieską.


- No i super. - uśmiechnęła się mama. - Będziesz wyglądać świetnie. Zazdroszczę ci, że zobaczysz tego całego Jacksona na żywo. Zawsze go lubiłam... No, dobra. Wyprasuj sobie szybko tę kiecę, jeżeli chcesz zdążyć do Janka w pół godziny.


                 Zaśmiałam się i zrobiłam to, o co mnie poprosiła.


                 Chwilę przed wyjściem stanęłam przed lustrem i przyjrzałam się swojemu odbiciu. W porównaniu do ostatnich miesięcy, wyglądałam marnie. Rzadkie, czarne włosy, blada cera i nieco zbyt szczupła sylwetka prezentowały się dość groteskowo. Makijażu, rzecz jasna, nie robiłam. W tym przypadku, byłby to już szczyt wszystkiego.

- Wychodzę! - oznajmiłam po skończeniu oględzin.


- Baw się dobrze! - odpowiedział tato. - Dzwoń, jeżeli poczujesz się słabo. Jesteś prawie tydzień po chemii.


- Jasne.



                                                                      ***

                 Około godziny 19:45 dojechaliśmy pod lotnisko. Serce waliło mi ze strachu na widok tłumów ludzi, tłoczących się wokół bramek. Wrzawa jaka tam panowała była nie do opisania. Osoby w różnym wieku przepychały się między sobą, ochroniarze uganiali się za delikwentami, z którymi było coś nie w porządku, a ponad to wokół rozbrzmiewała polska muzyka. Przez ułamek sekundy udało mi się zobaczyć skrawek sceny, jednak nie zauważyłam na niej nikogo.


- Puszczają muzykę z kaset. Czego się spodziewałaś po Polsce? - mruknął Janek bezpośrednio, po raz kolejny czytając mi w myślach.


- Jakiegoś minimum. - odparłam.


- Zapewniam cię, że jeszcze wiele razy się dzisiaj zdziwisz...


                Wtedy spojrzałam ukradkiem na Ewę. W solidarności ze mną również założyła sukienkę, tyle że w zupełnie innym stylu. Asymetryczne wzory w połączeniu z delikatnym makijażem i rozpuszczonymi włosami, prezentowały się na niej korzystnie.


- Iwa, ratuj! - zaśmiała się rudowłosa, kiedy i do niej dotarły w pełni okoliczności, w jakich się znaleźliśmy.


- Dziewczyny, zajmijcie miejsce w kolejce, ja muszę jeszcze po coś polecieć! - oznajmił chłopak, po czym pobiegł w lewo i zlał się z tłumem.


               Teraz stresowałyśmy się już obie. Janek wrócił po piętnastu minutach stania w kolejce, która nadal była masakrycznie długa. W końcu, na krótko przed dwudziestą pierwszą udało nam się przedostać i zająć miejsca. Sektory najbliżej sceny były już dawno zapełnione. Z resztą, mało kto w ogóle się tym przejął, bo i tak zajmowano byle jakie miejsca, bez patrzenia na zarezerwowany sektor. Tym samym, usiedliśmy stosunkowo blisko, unikając hord szalonych fanów, demolujących bramki. Publiczność przejęła całkowitą kontrolę nad organizatorami. Nie ulega wątpliwościom, że dużo osób dostało się tu bez biletu.


          Odliczałam minuty, sekundy do rozpoczęcia. Niecierpliwość rosła z każdą chwilą. Nie znałam tej osoby. Nie słuchałam tej osoby. A mimo wszystko chciałam tę osobę poznać i tej osoby posłuchać.


         Powoli przyzwyczajałam się do przytłaczającego hałasu, lecz w momencie pojawienia się Michaela, emocje na widowni, a co za tym idzie - ilość decybeli, sięgnęła zenitu. Ekscentryczny wizerunek piosenkarza jednocześnie ciekawił i zadziwiał. Uśmiechnęłam się, kiedy chwilę potem zabrzmiały pierwsze takty muzyki i zaczęła się piosenka.

            Czułam się, jakbym płynęła lub szybowała w przestworzach. Cały koncert okazał się jedną, wielką, wspaniałą podróżą. Z każdym kolejnym utworem kierowały mną inne uczucia. Te spokojniejsze kawałki przyprawiały o dreszcze, przypominały cudowny spacer po magicznej krainie, gdzie wszystko jest możliwe. Szybsze, wprawiały natomiast w istną egzaltację, euforię, dodawały sił. Momentami czułam się królową świata, a kiedy indziej  potulną myszką dryfującą po oceanie swoich marzeń. Całą swoją mocą wytężałam umysł, aby skupić się na każdym istotnym momencie tego wieczoru. Od tańca aż po śpiew, od obrazu do dźwięku... Natłok wszystkiego wprawiał mnie w trans, osłupienie. Było tylko to, co działo się na scenie. Nic więcej.

            Większości piosenek tak naprawdę nie znałam. Tym bardziej dałam ponieść się magii pierwszego wrażenia. Zupełnie tak, jakby wszystko stanęło w miejscu i istniał tylko ten cudowny, robiący wrażenie taniec. I śpiew. I wszystko.

            Wtedy, kiedy popłynęły delikatnie dźwięki jednego ze spokojniejszych utworów i wśród publiczności zapadła cmentarna cisza - kompletnie straciłam rachubę czasu. To było coś podobnego do "Heal the world", a jednak zupełnie odmiennego. Melodia była mocno przesiąknięta dramatyzmem, wokal hipnotyzował. Zanim przyswoiłam tę informację, cała zalałam się łzami.


- Iwona, wszystko OK? - spytała Ewa ni to ze zdziwienia, ni to z rozbawienia.


- Boże... - powiedziałam przez łzy. - Jakie to, do cholery jasnej, piękne. Jakie te słowa są piękne...


- Co? Przecież ty nie rozumiesz... Ty... Ty nie znasz angielskiego!


- Rozumiem... Ja to wszystko rozumiem. Czuję to... W głębi duszy...


               Piosenka przeszywała serca niczym włócznia. Rozumiałam. Nie miałam prawa nie zrozumieć. Czułam silną więź z tym, co poruszała. Ten ból był inny. Był piękny. To był przekaz. To była wiadomość dla ludzkości. Coś, co ma odzwierciedlenie w rzeczywistości, a tak naprawdę nie obchodzi nikogo. Nikogo.

                Łzy, niczym małe kryształki nadal spływały mi po policzkach. Nie zwracałam uwagi na to, co ludzie mogą o mnie pomyśleć. Świat się niszczy. Niszczę się i ja. Gdy zdałam sobie z tego sprawę, miałam ochotę płakać jeszcze bardziej. Jednak tego nie zrobiłam. Ze spokojem, poczekałam na moją drugą ulubioną piosenkę. "Heal the world" wykonane na żywo robiło niesamowite wrażenie. Czułam wewnątrz spokój i cudowne ciepło, które towarzyszyło mi aż do końca koncertu.

             Poznałam mnóstwo nowych utworów i nie znalazła się żadna, która nie przypadłaby mi do gustu. Zadziwiłam samą siebie. 

            Michael Jackson jest geniuszem.


********************************************************************************************************
Przepraszam za to coś... Starałam się. W mojej wyobraźni wyglądało lepiej. Wińcie mój granatowy długopis, nie mnie xD


Więcej grzechów nie pamiętam i szczerze za nie żałuję
Nie obiecuję poprawy, ale proszę po rozgrzeszenie.

Tak, rozgrzeszeniem nie pogardzę.


Mezzoforte