piątek, 31 marca 2017

Nothing Can Happen - rozdz. 14

Привет!

Wracam po tymczasowej nieobecności! Chyba jeszcze nigdy nie byłam tak zmęczona szkołą. Serio. Ostatnio cały czas musimy coś robić i ledwo zipię, ale jestem :D
Jakiś czas temu znalazłam w rozdziale drugim okropny błąd merytoryczny, który zaraz poprawiłam. W sumie nawet i dobrze, że nikt nie zauważył xD Byłoby nieźle...

Merytoryka w tym opowiadaniu w ogóle kuleje, co dotyczy również tego rozdziału. Pomimo paru błędów, których nie byłam w stanie poprawić - jestem całkiem zadowolona.
Całość jest okropnie przekombinowana i wielokrotnie poprawiana, chyba najbardziej ze wszystkich części. Parę fragmentów musiałam usunąć, w sumie z różnych powodów, a i tak nawiązałam do pewnej ideologii. Nie wiem, czy ktoś zauważy, błagam NIE!

Coś chyba za bardzo się rozpisałam, no cóż... Życzę miłego czytania!




***********************************************************************************

   Otworzyłam oczy i parę sekund zajęło mi zrozumienie, gdzie właśnie się znajduję. Odwróciłam się na drugi bok, próbując spać dalej, jednak głośny śpiew ptaków w znacznym stopniu mi to utrudniał. Niechętnie wstałam z łóżka i usiadłam na mało wygodnym krześle, stojącym obok biurka.  Po paru minutach znudziło mi się jednak bezczynne siedzenie w miejscu, więc zaczęłam myśleć o innym, bardziej interesującym zajęciu. Wtedy właśnie zdecydowałam, że pomimo późnego rana pójdę jeszcze poleżeć… i przemyśleć to i owo. A jak najbardziej miałam o czym.

        Usiadłam ponownie na miękkiej pościeli. Czasami po prostu pragnęłam mieć dla siebie tę jedyną, chociażby krótką chwilkę, kiedy choć raz nie będę myślała wyłącznie o problemach, bo przecież świat nie może składać się tylko z trosk i zmartwień. Chyba po prostu zatracając się w wewnętrznym pesymizmie, trudno dostrzec jakiekolwiek dobre strony. Tylko czy aby na pewno? Niemożliwe, bym zmarnowała większość życia snując głupie przypuszczenia i domysły, które i tak na nic się nie przydały.  Głupie pytania, po co ja tu w ogóle jestem. A przecież wiem! Wiem doskonale… Będąc mimo tego wiecznie smutna i przygnębiona.

      Od ostatniej chemii minęły już prawie dwa  tygodnie, a przynajmniej wywnioskowałam to z wiszącego na ścianie kalendarza. Był sobotni poranek, 18 maja. Wyjrzałam od niechcenia przez okno. Już o tej godzinie na podwórku szalało mnóstwo dzieci, co spowodowała niewątpliwie dość wysoka temperatura i praktycznie bezchmurne niebo. Przy takiej pogodzie aż dziwnie byłoby nie wyjść z domu. Pomimo tego, nie miałam zamiaru wychodzić. Wolałam być ostrożna ze względu na moje niedawne bóle głowy i nienajlepsze zdrowie.

     Ostatnie dni upłynęły mi przede wszystkim na samotności. Rodzice jak i sam Robert wielokrotnie próbowali nawiązać ze mną jakąkolwiek rozmowę, lecz ja… Byłam jakaś obojętna. Na każdego i na wszystko. Najgorsze jest to, że świadomie sprawiałam im przykrość. Zaczynam się powoli zastanawiać, czy aby na  pewno nie zaczynam myśleć tylko o sobie. Ale chyba tak nie jest, skoro przynajmniej zdobyłam się na kontakt z Ewą, Jankiem, czy nawet Patrycją. Bo wbrew pozorom nie opuściła mnie zupełnie. Tak czy owak, nie czuję się prze to samotna.

      Wielokrotnie zadawałam sobie pytanie : „co tak właściwie się ze mną dzieje”? Lub nawet stało. Najgorsze dni potrafiły ciągnąć się jak guma do żucia, a i tak podczas niezliczonych chandr nie potrafiłam odpowiedzieć sobie na to pytanie. Co jest przyczyną? Oczywiście chemia. Paskudna chemia, która zaczyna wysysać ze mnie życie, pomimo świadomości, że to dopiero początek, a kolejny raz odwiedzę szpital prawdopodobnie pod koniec czerwca. I nie ma w tym słów przesady.

       Na razie moje zdrowie nie ucierpiało w zbyt znacznym stopniu. Mdlałam co prawda o wiele częściej niż na początku, lecz ku mojej uciesze nie straciłam zupełnie włosów. Któregoś dnia próbowałam rozczesać niezliczone kołtuny  i właśnie wtedy przeraziłam się najbardziej. Na szczotce zostało ich sporo. Nie wiem co mnie wówczas naszło, ale po tym zdarzeniu pobiegłam do salonu i do późnego popołudnia rozmawiałam z rodzicami, jakby w ramach zadośćuczynienia za ostatnie okresy apatii. Chyba już zupełnie wariuję…

         Wspominając wcale nie tak dawny, piąty dzień maja, szczególnie utkwił mi w pamięci obraz tej dziewczynki, którą zobaczyłam w szpitalu. Ciekawe jak się miewa? Chociaż skąd ja mogę to wiedzieć? Bóg jeden wie, co z nią będzie. Po głowie chodziły mi również słowa Janka, teraz wydające się być tak pamiętne i odległe. „Cholerna duma.” Co to niby miało mieć na celu? Co chciał przez to udowodnić?

      Najwyraźniej uznał, że powód doskonale znam. I taka też jest prawda, do której doszłam dopiero po głębszej analizie.

     Jak się czuje człowiek nazwany „dumnym”. To zupełnie tak samo, jakby druga osoba właśnie oceniała twoje ego. A może to prawda? Może niepotrzebnie myślę tyle o sobie, kiedy ludzie mają większe problemy. Bo przecież gdzieś tam, daleko na świecie toczą się wojny, ludzie walczą między sobą, tracą swoje rodziny i bliskich… Czy to powód, by rozpaczać z powodu głupiej choroby, którą najprawdopodobniej da się wyleczyć? I tak, i nie… Sam lekarz mówił, że jednego dnia wszystko wydaje się w porządku, a później może nastąpić taki czas, kiedy już nic nie będzie w stanie mi pomóc. Okropne, prawda?

      Ta sytuacja przypomniała mi o moich koszmarnych przeżyciach z dzieciństwa, gdy zawsze bałam się śmierci we śnie i możliwości, że nie ujrzę już kolejnego dnia. Pewnego razu powiedziałam nawet o tym rodzicom i od tego czasu codziennie spałam z zapaloną lampką, która dawała mi pewne poczucie bezpieczeństwa. Gdy odcinali nam prąd, (co w ubiegłej dekadzie zdarzało się dość często) chcąc nie chcąc musiałam zasypiać przy świeczce. Tego bałam się jeszcze bardziej.


- I na dodatek okropnie pachniała jaśminem. – powiedziałam niespodziewanie do siebie, co wywołało na mojej twarzy delikatny uśmiech.


- Nigdy nie lubiłam tego zapachu… - dodałam po chwili.


                                                                 ***

      Przedwczoraj przyszła do mnie z wizytą Patrycja. Tym razem bardzo chciałam się z nią zobaczyć, gdyż podobnie jak ja miała ostatnio „spotkanie” ze szpitalem. Tyle że w jej wypadku usuwali jej wyrostek robaczkowy, a to z kolei nic szczególnie strasznego. Obie przez pewien czas byłyśmy uziemione, więc gdy przyszła okazja i możliwość – z przyjemnością ją zaprosiłam. Miała nieco gorszy humor niż ostatnio, jednak wspólną rozmową zapomniałyśmy chwilowo o… wszystkim.

      Nieustannie dręczyła mnie myśl, czy Patrycja wie o przyjeździe Ewy. Odkąd przestała rozmawiać z Jankiem, straciła cenne źródło informacji. On zawsze wie o wszystkim.


- Wiesz o przyjeździe Ewy? – zapytałam w pewnym momencie. Próbowałam tym samym zmienić nieco temat, bo rozmowa zeszła na mniej lubiane przeze mnie tematy, a mianowicie szkołę do której z resztą od wtorku wróciłam.


- Oczywiście, że wiem. Janek mi powiedział…


Och, czyli jednak z nim czasem rozmawia.


- Niestety, nie miałyśmy okazji się spotkać. – ciągnęła dalej. – Nie mam nawet jej numeru telefonu. Z resztą i tak byłoby to niepraktyczne, bo nie mam komórki, a rodzice rzadko pozwalają mi korzystać ze stacjonarnego. A w tych czasach już przecież tylu ludzi ma własny telefon!


- Komputer także. – odparłam po chwili zastanowienia. – Dużo moich znajomych ma już komputer i takie śmieszne konsole z dziwnymi gierkami.


- Tak! – niemalże weszła mi w słowo. – Piotrek ma takie coś, mówił, że dostał z Rosji. Czasami daje mi w to popstrykać, ale strasznie szybko mi się nudzi. Za to on ją uwielbia.

      Nudziła mnie już powoli ta rozmowa, jednak na szczęście po moim wyrazie twarzy nie było tego specjalnie widać. Wolałam poruszać inne tematy niż współczesne technologie. Już sama nie wiem, co sądzić o ich nagłym postępie, którego wzrost w najbliższych latach jest nieunikniony. Mi do życia wystarczy tylko komórka do bycia w kontakcie i nic poza tym. Kiedyś postępowość była jeszcze znośna, a przynajmniej przynosiła to, co potrzebne. Teraz, kiedy ludziom jest za dobrze, wymyślają coraz to większe głupoty.

       Na dodatek musiała wspomnieć o Piotrku… Człowieku, którego mogłabym określić mianem hipokryty, prostaka. Nie mam nic przeciwko tej znajomości, absolutnie nic, tylko dość tego, że Patrycja raz jest, a raz jej nie ma. Znam ludzi na tyle dobrze, że wiem co mówię. Albo nie, w ogóle ich nie znam. Ludzi za trudno zrozumieć. Każdy jest inny, ma swój charakter, poglądy, upodobania. Każdy rozumie różnie rzeczy na swój, własny sposób. Świadomość istnienia miliardów pokrewnych, a jednak różniących się od siebie dusz jest piękna. A mimo to światem rządzi hipokryzja, fałszywość i dwulicowość. Kto wie, czy na przykład droga nam osoba nie chowa w sercu ogromnego cierpienia, które zasłania uśmiechem przyklejonym do twarzy? Może niekiedy po prostu sprawiają wrażenie szczęśliwych po to, by nie pokazywać prawdziwego oblicza świata…

       Pomyślałam o Ewie. Wnet zrobiło mi się jej przykro z powodu mojej durnej hipokryzji, której przecież tak bardzo w ludziach nienawidzę. Ona sama przeszła niemało, dlatego właśnie wróciła do Warszawy. Chyba już nigdy mi nie zaufa, jeżeli prędzej czy później o wszystkim się dowie. Chciałabym mieć prawdziwą przyjaciółkę. Taką od serca, jak Ania Shirley z Dianą. Bez żadnych kłamstw, przekrętów. Z drugiej strony, to tak, jakbym nagle przestać słuchać wewnętrznego głosu, pełnego niesłuszności. Ach, najlepiej w ogóle niczego nie słuchać!

       Rozmowa z Patrycją zeszła na inne tematy, co koniec końców z powrotem przypomniało mi o… wszystkim. Pytała mnie głównie o chemię, jak się to robi, a ja z o wiele mniejszym entuzjazmem, grzecznie odpowiadałam na wszystkie pytania. Dochodzę do wniosku, że powinnam zacząć doceniać moją rudowłosą wariatkę…


- Jak z twoimi włosami? – zaciekawiła się w najmniej oczekiwanym momencie. – Nie widzę, by ci zbytnio wypadły, mam rację?


- Nie wypadły, ale są strasznie słabe. – westchnęłam. – Chyba nawet je podetnę. Przynajmniej trochę.


- Tak, to chyba lepsze niż ich brak. Krótsze włosy będą mocniejsze. – mówiła w taki sposób, jakby białaczka stanowiła zwykłą, szarą codzienność. Jakby każdy znajdował się w takiej sytuacji. To może nawet dobrze, bo przynajmniej nie użala się nad moją sytuacją niepotrzebnie i prostu idzie do przodu. Z dnia na dzień będzie przecież coraz trudniej, więc co, jeżeli zwyczajnie zatrzymam się w miejscu i nie postawię już kolejnego kroku?

         Męczyła mnie powoli rozmowa z Patrycją. Doceniam jej starania, lecz z czasem zaczynam rozumieć, że nie tylko na tym przyjaźń polega. Już nawet w szkole spotykamy się rzadko. Rzadko rozmawiamy, rzadko spacerujemy po korytarzach… Kiedyś tak nie było. Chociaż nie mogę porównywać tamtych czasów do teraźniejszości. Wtedy byłam dzieckiem. Dziś jestem o dwa kroki od dorosłości.

       Czy jednak dwa małe kroki mogą cokolwiek znaczyć? Dnia, kiedy obudzę się jako osiemnastolatka nie zmieni się nic. Dojrzałość wygląda inaczej.


                                                                     ***


       W mgnieniu oka, znów powróciłam do świata żywych. Patrycja była u mnie przedwczoraj, 16 maja. Od tamtego czasu nie dzwoniłyśmy do siebie. Wszelki kontakt praktycznie zanikł. Od czasu do czasu dostaję tylko SMS- y od Janka, czy Ewy, a poza tym cisza. Z resztą klasy nawet nie rozmawiam i w najbliższej przyszłości nie planuję tego zmienić. Zaczyna wychodzić na to, że moje własne towarzystwo odpowiada mi najbardziej. Melancholijna natura izoluje mnie od ludzi, a niektórzy uważają to za złe. A człowiek w życiu pragnie być przecież szczęśliwym. Nieważne, czy żyjąc w oparciu o zasady, czy będąc wolnym jak ptak. Szczęście to szczęście. Każdy do niego dąży.

      Przez zasłony przedostawało się coraz więcej światła, a to znak, że powinnam już wstawać. Właśnie zrozumiałam jak bardzo można być zmęczonym od samego leżenia. Tylko że w moje leniuchowanie wchodzą jeszcze myśli różnego typu. A tych się pozbyć nie mogę. Mamę bardzo kiedyś bawiły moje chwile zadumy i rozmyślań. Zawsze sądziła, iż łatwiej o szczęście nie analizując wszystkiego tak szczegółowo, jak robię to ja. Droga do szczęścia nie musi być przecież aż taka zawiła i kręta, prawda? Ale może.

      Z każdą nastającą chwilą zyskiwałam wrażenie, że zaraz odpłynę. Że rzeczywistość ma się nijak do moich prawdziwych odczuć. To źle, iż właśnie tak trudnych życiowo momentach odcinam się od świata zewnętrznego. Sprawiam ludziom przykrość, a zwłaszcza najbliższym. Dopiero teraz to pojęłam. Rodzice robią co w ich mocy, bym mogła wyzdrowieć. Robert tak samo. Kocham go, jako brata i mam w nim wsparcie. Teraz nie mogę tego zmienić. Nie mogę tego zepsuć. Nie chcę przez taką głupotę stracić najważniejszych mi osób. Zbyt mi na nich zależy…

        Przez tę chwilę znacznie posmutniałam, jednak nie trwało to długo. Wszystko, co przychodziło mi do głowy było olśnieniem, chęcią zmiany na lepsze. Moje myśli przerwał dźwięk otwieranych drzwi. Kątem oka zerknęłam na nie i zauważyłam postać mojej mamy. Odświeżyła kolor włosów, dlatego wyglądała nieco młodziej niż zawsze. Jej twarz błyszczała szczęściem i radością. Zdziwiło mnie to, a jednocześnie podniosło na duchu. Dawno się tak nie uśmiechała. Tak szczerze, prawdziwie.

       Bez słowa usiadła na brzegu łóżka i przytuliła mnie mocno. Nie protestowałam, bo już dość miałam robienia dobrej miny do złej gry. Udawania silnej, kiedy nie może być gorzej. Wreszcie poczucie bezpieczeństwa wypełniło mą duszę. Przypominałam wówczas małą, bezbronną dziewczynkę. Całym sercem pragnęłam, by mama nie miała mi za złe ostatniego zachowania.


- Cześć, Iwcia. – uśmiechnęła się sympatycznie. – Spodziewałam się, że już nie śpisz. Zawsze wstajesz późno pomimo wczesnej pobudki.


Miała rację. Swoich przyzwyczajeń nie zmienię.


- Odsłoń te rolety! Jest tu strasznie ciemno. – zauważyła po chwili. Bez mojej zgody podwinęła je, na co przymknęłam oczy, oślepiona blaskiem promieni słonecznych. Fakt, pogoda była piękna. Za piękna, by zostawać w jednym miejscu.


Mama jakby słysząc moje myśli oznajmiła ze spokojem:


- Dlatego właśnie zamierzamy pojechać na działkę. Jest sobota, a i tak nie mamy nic do roboty. Co ty na to?

    
          Dzisiejszego poranka nie bolała mnie głowa, a mdlałam ostatnio… przedwczoraj. Jeżeli nadchodzi okazja, właściwie czemu nie? Choć znając moją mamę i tak zadecydowałaby o wszystkim za mnie. Gdyby nie stawiała na swoim, z pewnością  opuściłabym w życiu jeszcze więcej wspaniałych chwil. Poza tym… Kiedy ostatnio byłam w ogóle na naszej działce? Od tamtego czasu musiały minąć całe wieki…

          Kupiliśmy ją blisko sześć lat temu, kiedy kończyłam trzecią klasę podstawówki. Pamiętam, że po zakończeniu roku spędziliśmy na niej cały dzień, a wówczas stało tam zaledwie parę krzeseł, stara ławka pożyczona od znajomych taty i altanka. Dwa lata później, chodziłam tam już prawie codziennie, kiedy tylko największe upały zwiastowały koniec roku. Odkryłam wraz z bratem pobliski staw, gdzie łowiliśmy razem ryby. Nie godzinę, nie dwie… Czasami potrafiliśmy przesiadywać nad wodą nawet pół dnia. Swego czasu byłam dobrą wędkarką, a tata  jedyną osobą, z którą mogłam konkurować. Często chwalił mnie za złowione ryby. Dla takiego dziecka, jakim byłam wtedy ja, stanowiło to naprawdę sporą pochwałę.

         Wieczorami przesiadywałam przy altanie i rozkoszowałam się cudowną aurą lata oraz urokiem względnej samotności. Dlaczego względnej? Dwa kilometry od działki mieściła się mała kawiarenka, do której lubili chodzić zarówno moi rodzice, jaki i Robert. Ja wolałam mieć dla siebie chwilę samotności, niż czepiać się do nich niczym rzep. Co jakiś czas należał mi się odpoczynek od zgiełku, prawda?

         Myśl, że mogłabym się tam dziś znaleźć przepełniła mnie ogromną radością. Rosły tam nawet bzy, które tak uwielbiam. Rozmowa z ciocią Ewy uświadomiła mi pewną, ważną rzecz. W takim wieku powinnam żyć z całych sił, czyli zupełnie inaczej, niż do tej pory. Dziwne, że dopiero teraz to zrozumiałam.


- Działka? – zapytałam wyrwana z sentymentalnych rozmyślań. – Świetnie, możemy pojechać, o ile znowu nie zasłabnę. Słońce chyba nie może mieć na to wpływu?


- Nie, oczywiście, że nie. Słońce wraz ze świeżym powietrzem nawet dobrze ci zrobi, a nawet jeżeli poczujesz się słabo – zawsze możesz pójść do cienia. Choć i w nim jest strasznie ciepło. – zwieńczyła krótko wypowiedź, po czym jej uśmiech znikł. Rozpłynął się w powietrzu. Prysnął, jak bańka mydlana. Możliwe, że pojawiły się u niej jakieś wątpliwości. I możliwe, że ich powodem byłam ja…


- Wszystko w porządku? Posmutniałaś jakoś. – zauważyłam.


- Nie tyle co posmutniałam, a martwię się tobą, Iwonka. Mam ostatnio wrażenie, iż zaczynasz wątpić w naszą troskę o ciebie. Od czasu diagnozy jesteśmy zdruzgotani, to fakt. Tego nie potrafimy ukryć. – spojrzała na mnie ponuro. – Ale dobrze wiesz, jak bardzo jesteś dla nas ważna. Nie wyłączając Roberta. Praktycznie całkowicie ufundowana chemioterapia jest i tak dużym sukcesem. Wielu ludzi nie ma takiego szczęścia. Tak przynajmniej mówił lekarz. Ja tymczasem wcale nie mam zamiaru się od ciebie odwracać. Nic z tych rzeczy! To dla nas wszystkich szczególnie ciężki czas. Właśnie dlatego nie możemy poddać się bez walki…


- Każdy tak mówi, mamo. – przerwałam jej w połowie zdania. – Każdy myśli, że jeśli powie parę motywujących słów, wszystko będzie dobrze. Dobrze, czyli tak jak dawniej. A tak nie jest. Mowa o walce, niepoddawaniu się i innych głupotach, przygnębia jeszcze bardziej. Wiesz jak jest. Lekarze dają mi szanse, a ja mimo wszystko cały czas mam złe przeczucia. Z resztą – oni chyba w to nie wierzą. Takie myśli nie dają mi spokoju. Nawet nocą walczę z ciągłym strachem, co będzie dalej. Mam dość, mamo. Mam po prostu dość…


Obserwowała mnie przez chwilę, by powiedzieć w końcu spokojnym głosem:


- Iwona… Ja… Doskonale cię rozumiem. Jestem twoją matką, a matki najlepiej rozumieją uczucia swoich dzieci. Popatrz na sytuację z innej perspektywy. Zawsze od razu zakładasz najgorsze, mieszasz w to nawet lekarzy. – zaśmiała się. – Zawsze, bez wyjątku. Ale kiedyś przyjdzie ci dorosnąć, a wiem co mówię, bo po prostu nie wierzę, by Bóg mógł cię nam odebrać. Jeżeli kiedykolwiek napotkasz trudności w swoim życiu, będą o wiele gorsze niż sądzisz. W krytycznych sytuacjach, możesz liczyć tylko i wyłącznie na siebie. Taka jest niestety prawda. Optymizm w tym wypadku służy jako ostoja. Pociecha. Pogoda ducha to taka rzecz, które przekonuje cię o istnieniu innych, wspaniałych rzeczy. Takich, które pomimo zachmurzonego nieba, ukazują chociaż skrawek jego błękitu…


- Mówisz zupełnie jako ciocia Ewy. Tak samo analizujesz i postrzegasz świat. Nie rozumiem.


- Ach, Monika! Znam ją, kiedyś się przyjaźniłyśmy. Ale żeby mówić tak samo? Wątpię.


Wszystko jasne!


- Nie wiedziałam, że ją znasz. Chociaż to dosyć prawdopodobne,  ze względu na Ewę.


- Uważasz, iż obie filozofujemy? – spytała rozbawiona.


- Nie no. – parsknęłam śmiechem. – Ostatnia rozmowa z nią dała mi dużo do myślenia. Tak jakbym przez cały wcześniejszy czas była zaślepiona.


- Wybacz, ale moim zdaniem rozmowa z panią Moniką niewiele wniosła. Mówisz o jednym, a robisz drugie. Nie jest lepiej i ja to widzę.


- Co więc zrobić, żeby było?


- Dokładnie to, o czym mówiłam. A teraz wstawaj z łóżka, bo za dwie godziny jedziemy. I przestań się w końcu martwić.


                                                                ***


         Spakowałam szybko to, co było potrzebne i mogłam śmiało rzecz, że jestem praktycznie gotowa. Narzuciłam jeszcze jakąś starą, przykrótką bluzę i rozpuściłam włosy, by mogły mi swobodnie opadać na ramiona i plecy. Patrycja miała rację, powinnam je skrócić chociażby o połowę. Trzeba tylko odpędzić jakoś też żal za nimi i… iść do przodu.

        Oprócz nas jechała także Martynka, gdyż ze względu na nieoczekiwany wyjazd pani Doroty, musieliśmy się nią zaopiekować. Mała nie sprawiała problemów, wręcz przeciwnie – z chęcią uznała, że koniecznie pojedzie z nami i pobawi się z „Iwonką”. I jak tu jej nie lubić?


- Jak my się upchamy do malucha? – zirytował się tata, gdy zrozumiał jakie mogą być z tym problemy.


- Iwona może pójść do bagażnika, my z Martynką usiądziemy z tyłu. – zażartował Robert. Przed oczami przeleciał mi jego obraz, jako dziewięcioletniego chłopca o łobuzerskim uśmiechu i roześmianych oczach. Czasami zapominałam, że jestem od niego młodsza. Dziwnie być dorosłym na zewnątrz, a dzieckiem w środku i odwrotnie. To cecha nieakceptowana przez wielu ludzi. Nie sztuką jest ocenić człowieka po pozorach, lecz zajrzeć w głąb serca – robi dużą różnicę.

        Jazda nie trwała długo, na co odetchnęłam z ulgą, bo w samochodzie było  wyjątkowo ciasno. Czas chyba kupić nowe auto, o czym mama wielokrotnie już wspominała. Ale gdzie tam! Tradycja to tradycja. A powiadają, że ja jestem sentymentalna i zależy mi na drobnostkach…

       Działka jak zawsze wyglądała pięknie. Zewsząd dobiegał zapach bzu, innych kwiatów i świeżego powietrza. Przysiadłam na ławce, koło niewielkiego oczka wodnego. Nawet mój nastrój uległ jakiejś zmianie. A czemuż to?

No cóż, mówią, że raz na wozie, raz pod wozem. Chyba nawet zaczynam w to wierzyć…

***********************************************************************************

To jest właśnie to. Wyszło nawet w porządku.

Tak w ogóle, to mam pytanie:

Co, jeżeli była taka rzecz, która istniała przez pewien czas, a o swoim bycie dała znać dopiero dużo czasu po powstaniu i czy w związku z tym ma jakąkolwiek ważność, czy to tylko pusta informacja? Bo jeżeli była, a nie miała sensu w swojej treści powinna być bezwartościowa.

Tak, jestem normalna, ale to jest głębokie nawiązanie do CZEGOŚ i nie daje mi spokoju. Nie wiem, może ktoś się domyśli :D

Także ja kończę, bo już chyba zmęczenie po tygodniu robi swoje.

Mezzoforte

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz